< > wszystkie blogi

Zsyp klasyczny

Głaskanie kotka za pomocą piły tarczowej

Pierwszy dzień w Peru

25 stycznia 2011

Lima. Jorge Chavez Aeropuerto. Godzina 7 rano. Peru wita nas upałem i rozwrzeszczanymi do nieprzytomności kierowcami taksówek, którzy w nadziei na łatwy zarobek polują na zamożnych turystów przy wyjściowych drzwiach lotniska w Limie.


To, że namolni taksówkarze zaserwują nam wyjątkowo wygórowane ceny jest równie pewne co ostre zatrucie pokarmowe wywołane skonsumowaniem na czczo ceviche - specjału peruwiańskiej kuchni serwowanego w Limie na każdym prawie rogu ulicy.

Mieliśmy szczęście - nie tylko udało nam się wytargować stosunkowo niską stawkę (przy okazji pozdrawiamy właściciela przegryzionego rdzą i niemiłosiernie poobijanego opla), ale także całkiem bezboleśnie przeżyliśmy kulinarny gwałt na naszych żołądkach w popisowym wykonaniu surowej ryby i takichże innych owoców morza przegryzionych w soku z limonki.
Do tego poczęstowani zostaliśmy pomarańczowym, słodkim ziemniakiem, który z całą pewnością, zajmuje wysoką pozycję wśród 3000 innych odmian tego bulwiastego warzywa występującego w Ameryce Łacińskiej. Całość okrutnego ataku na nasze układy trawienne zwieńczyła chicha morada - napój z ciemnej kukurydzy, który idealnie komponuje się ze wspomnianą potrawą.


Około godziny 10 lejący się z nieba zaczyna zbliżać się do apogeum. Z pomocą przychodzi Inca Kola - charakterystyczny, jaskrawożółty, upiornie słodki napój gazowany. Lodowaty ulepek gasi pragnienie i powoduje próchnicę u najbardziej zagorzałych miłośników tego paskudztwa. Trochę zaskoczyła nas pojemność butelki - 3,3 litra. Jak się okazało - to taki peruwiański standard.

 

Mimo że jesteśmy już tu od kilku godzin, ciągle nie możemy uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno temu telepaliśmy się z zimna na dworcu PKP. Cieszymy się jak dzieci, które jeszcze nie dowiedziały się, że prezent znaleziony pod choinką znalazł się tam w wyniku niewolniczej niemalże harówki rodziców, a nie jakiegoś spoconego brodacza w czerwonym. Bawią nas wszechobecne palmy, przyjazne twarze ludzi wtłoczonych do niewielkich, miejskich busików, wielkie czarne oczęta wałęsających się tu i ówdzie maluchów oraz kafelki chodnikowe...

...które są duże, śliskie i błyszczące. Na ich powierzchni gdzieniegdzie walają się truchła rozdeptanych karaluchów. Odmian tego robactwa jest tu ponoć równie dużo co rodzajów wspomnianych wyżej ziemniaków... Dominika stąpa nieco niepewnie, z nosem przy ziemi, bacząc aby jej stopa nie zmiażdżyła przechodzącego akurat owada. Na szczęście, jak dotąd żaden z insektów nie rzucił jej się do gardła - wszystkie duże karaluchy, które raczyły stanąć na naszej drodze rozmaślone były na chodnikowych płytkach. A te z jakiegoś powodu są duże, śliskie i błyszczące...

Dzielnice dzielą się na tzw. kwadry - każda z nich złożona jest z czterech przecinających się ulic. Ułatwia to trochę orientację w terenie. Odrobinę - w Limie panuje trudny do opisania chaos, a nasze blade, nieopalone twarze wcale nam życia nie ułatwiają. Oprócz otaczającego nas zgiełku czujemy na sobie ciekawskie spojrzenia przechodniów, ale nade wszystko - przyciągamy swoją obecnością ulicznych sprzedawców, którzy oferują nam: wielosmakowe lody wodne (tzw. marcianos), soki owocowe, galaretki, prażoną kukurydzę, przepiórcze jajka, pilniczki do paznokci, małe sadzonki drzewek oraz pirackie filmy na płytach dvd.

Południe. Szukamy cienia. Zasiadamy przy osłoniętym rozłożystym parasolem stoliku wystawionym na zewnątrz niewielkiej knajpki w dzielnicy Jesus Maria. Zamawiamy tutejsze piwo, które okazuje się być wyjątkowo tanie. W międzyczasie dołącza do nas Coco - mój peruwiański kuzyn. Na stole, obok zimnego napoju ląduje popielniczka i paczka papierosów. Z przerażeniem zauważamy, że walka z nałogiem weszła tu na nieco wyższy, bardziej agresywny poziom - oprócz informacji o szkodliwości płynącej z delektowania się dymkiem, na opakowaniu widnieje zdjęcie twarzy trupa. Nieboszczyk jest potwornie wychudzony i wepchnięte ma w nozdrza rurki przez które aplikowano mu, w ostatnich momentach życia, mieszankę tlenową. Coco tłumaczy nam, że jest to autentyczne zdjęcie mężczyzny, który pożegnał się z życiem w następstwie nałogowego palenia. Pociesza nas jednak mówiąc, że na opakowaniach wyrobów tytoniowych kupowanych w Tajlandii zobaczyć można znacznie bardziej dosadne wizje tego czym skończyć się może kontakt z nikotyną. Wierzymy mu na słowo i na złość wszystkiemu częstujemy się papierosem z kuzynowej paczki.


Różne są metody pozyskania klienta - ten pan reklamuje restaurację...

Po kilku szklankach słomkowego napoju nasze podekscytowanie powoli ustępuje świadomości tego, że od ponad dwóch dób nie zaznaliśmy snu. Wprawdzie dzień wcześniej zatrzymaliśmy się w Madrycie, ale tajemnicze oddziaływanie kosmicznej energii spowodowało, że wylądowaliśmy w rozpadającym się budynku, gdzie zameldowali się nielegalnie przebywający w Europie przesympatyczni uliczni artyści z różnych stron świata. Plany, które mieliśmy zrealizować pierwszego dnia naszego pobytu w Limie muszą poczekać do jutra. Wkrótce lądujemy pod dachem przyjaznego nam domu i pomimo dusznego powietrza, które normalnie wywołałoby u nas chroniczną bezsenność wtapiamy się w miękkie poduszki i dobrowolnie oddajemy się w objęcia Morfeusza.

 

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą

Napędzana humorem dzięki Joe Monsterowi